O San Diego, czyli prawie w Meksyku

Dwie siostry, z których jedna jest popularna, głośna, powszechnie uznawana za piękność, jednak po zmyciu grubej warstwy makijażu okazuje się zupełnie nieciekawa, a druga siostra jest cicha, ale za to autentyczna, interesująca i może być przyjaciółką na całe życie. Tak właśnie widzę w mojej głowie Los Angeles i San Diego, ponieważ o tym pierwszym wszyscy mówią, wszyscy o nim wiedzą i wydaje się być tym upragnionym celem podróży i spełnieniem snów. Tymczasem po bliższym poznaniu okazuje się nieciekawe i sztuczne (przynajmniej dla mnie). Podczas gdy San Diego, o którym słyszałam wcześniej może ze dwa razy, okazuje się ziemią obiecaną dla wielu ludzi, szczególnie tych którzy już kiedyś tam byli lub tam mieszkają.

Kiedy poznałam Andy’ego, chłopaka, który przyleciał do Seattle, by promować swoją aplikację Gig Town wspierającą lokalnych muzyków i trafił do domu Aarona, gdzie byłam ja, nasłuchałam się od niego pochwał na temat San Diego. „Born and raised there!” mówił z dumą (urodzony i wychowany tam), zachwalał swoje miasto, pogodę, ceny, ludzi, miejsca, i z odrazą reagował na Los Angeles, doradzając mi, bym o nim zapomniała i pojechała prosto do San Diego. Zaciekawił mnie do tego stopnia, że obiecałam mu odwiedziny w grudniu.

I tak dotarłam tam jedenastego grudnia po rozstaniu z Kelly i pobycie w Los Angeles. Andy akurat był w Austin, w Teksasie, gdzie pracował nad nawiązaniem nowych znajomości i promowaniu Gig Town. Znalazłam więc hosta z Couchsurfingu, mieszkającego w samym centrum San Diego.

Scott, znajomy z Los Angeles, podwiózł mnie do dzielnicy La Jolla, z której musiałam złapać autobus do centrum. Usiadłam z tyłu, przy oknie i nastawiłam się na ponad godzinną jazdę, wydłużoną przez remonty dróg. Wdzięczna za swoje jasne myślenie, zajadałam się przygotowaną rano sałatką zapakowaną do plastikowego pojemnika po jogurcie, którą zrobiłam „na wszelki wypadek”. Prawie półtorej godziny później wysiadłam w centrum i ruszyłam w poszukiwaniu adresu mojego hosta. Na szczęście musiałam przejść tylko kilka przecznic, bo mój ukochany plecak ciążył mi niemiłosiernie. Za każdym razem obiecuję sobie redukcję moich posiadłości, zostawiając ciuchy i rzeczy, których nie używam w przypadkowych miejscach, jednak zawsze jest mi za ciężko.

Dotarłam do budynku i znalazłam odpowiednie mieszkanie, a po przekroczeniu progu zastałam dwóch chłopaków wybudzonych z drzemki, witających mnie entuzjastycznie i ofrujących piwo; okazało się, że trafiłam na weekend świętujący pięćdziesiąte urodziny Steve’a. Pogadaliśmy, później dołączył mój host, który przekonany był, że jestem Hiszpanką, rozmawiał ze mną po hiszpańsku przez 10 minut, zanim zorientował się, że coś jest nie tak. W każdym razie, po kolei dołączały nowe osoby i imprezowaliśmy zawzięcie całą noc, pstrykając fotki moim aparatem, balując w barach w San Diego i ogólnie oddając się zabawie. W podobny sposób upłynął cały następny dzień i noc, był irlandzki bar sportowy, spędziłam niezliczone godziny rozmawiając ze Stevem, z którym znalazłam wspólny język, traktował mnie jak swoją siostrzenicę, a po mojej opowieści o moim ukochanym płaszczu o imieniu Steve, który zabrałam w podróż z Seattle, cieszył się jak dziecko i nie mógł uwierzyć w zbieg okoliczności. Zaprosił mnie na festiwal Burning Man w sierpniu, do Sacramento, wszędzie i ogólnie bawiliśmy się świetnie.

W niedzielę wszyscy się rozjechali, a po południu mój host wybierał się do Seaport Village, uroczego zakątka zaraz przy porcie, gdzie miała odbyć się parada świateł, czyli wszystkie jachty i łódki miały przepływać wzdłuż bulwaru ozdobione lampkami świątecznymi. Poszliśmy dosyć wcześnie, żeby znaleźć jakieś dobre miejsce, polowaliśmy więc na stolik z fajnym widokiem. Siedziały jednak przy nim dwie meksykańskie panie pod sześćdziesiątkę, ale zaprosiły nas, bo miejsca było dużo. Jedna z nich ciągle gdzieś znikała, a gdy jej nie było, ta druga przedstawiła nam się jako Alicia i nawiązała z nami rozmowę. Po hiszpańsku oczywiście. Alicia była prostą kobietą, pracującą gdzieś w sklepie i mieszkającą w San Diego od wielu lat, jednak z bardzo kulawym angielskim. Patrząc to na mnie, to na mojego hosta, zapytała czy jesteśmy parą. Gdy dowiedziała się, że nie, zaczęła gorliwie namawiać nas na ślub zaraz następnego dnia, wymuszając na mnie „pinky promise”, czyli obietnicę przypieczętowaną skrzyżowaniem małych palców u dłoni, stosowaną zazwyczaj przez nastolatki w całych Stanach. Co chwilę wypytywała, ale czy na pewno jutro się pobierzemy, a my zapewnialiśmy ją, że tak. Po jakimś czasie mój host wyjawił jednak, że za bardzo lubi kobiety i na pewno będzie niewierny, i od tego momentu Alicia równie gorliwie zaczęła odradzać mi małżeństwo z tym osobnikiem.

Po jakimś czasie przyszła jej przyjaciółka, niosąc dwa plastikowe, litrowe kubki z piwem. Ona była malutka, więc te dwa wielkie piwa wyglądały komicznie; raźnie postawiła je na stole i usiadła z nami. Alicia w skrócie wyjaśniła jej sytuację, pinky promise i niespodziewaną, acz niewybaczalną wadę mojego hosta – niewierność. Gawędziliśmy we czwórkę przez następną godzinę czy dwie, Alicia zaprosiła mnie na meksykańską Wigilię, zapewniła o swojej dozgonnej przyjaźni, powiedziała mi, gdzie powinnam się udać w Meksyku, jakich przekleństw i zwrotów używać, na co jej przyjaciółka reagowała wybuchami śmiechu. Po paradzie jachtów, która była super, nadszedł czas pożegnania, gdyż nasze meksykańskie przyjaciółeczki po spożyciu dwóch litrowych piw na głowę postanowiły udać się do domu. W międzyczasie doszli do nas towarzysze imprezy z poprzednich dni, którzy zdezorientowani przyglądali się, jak Alicia ściska mnie, zapewniając mnie o swojej przyjaźni, zapraszając mnie do swojego domu, obiecując mi kontakt w przyszłości i ogólnie okazując mi wiele miłości i uczucia. Nasze pożegnanie trwało chyba z 10 minut. Później pytali mnie zdziwieni „ty ją znasz?” i nie dowierzali, gdy odpowiedziałam, że znamy się może od dwóch godzin.

Dzień później powrócił Andy i przeniosłam się do niego, okazało się, że dopiero co wprowadził się do ogromnego domu, który wynajmował wraz z czteroma kolegami, wszystkimi mniej więcej w tym samym wieku. Sam dom był ogromny, z małym basenem i jacuzzi na zewnątrz, z cudownym widokiem z okna w kuchni. W ciągu następnych dni kolejno poznawałam domowników, Marshall’a, ambitnego młodego chłopaka pracującego w polityce, Austina, też pracującego gdzieś w korporacji, Michael’a będącego w jakimś start-up’ie, o którym nie mógł rozmawiać i  ostatniego, którego imienia nie pamiętam, ale też był sympatyczny. Wszyscy całkiem naturalnie przyjęli fakt, że pobędę u nich przez czas bliżej nieokreślony i byli dla mnie bardzo mili przez mój cały, wydłużony pobyt.

Moim najlepszym wspomnieniem z San Diego z pewnością pozostaną rodzice Andy’ego. Pewnego dnia oznajmił mi, że wieczorem spotyka się ze znajomymi żeby pograć na instrumentach (Andy ma bzika na punkcie ukulele, ma ich chyba z osiem) i że mogę wpaść, jeśli mam ochotę. Oczywiście, że miałam ochotę, niebardzo miałam co robić sama w San Diego, poza tym większość już zobaczyłam. Pojechałam więc do La Jolla, okazało się, że spotykają się tam w domku Paul’a, człowieka „od wszystkiego” na posiadłości rodziców Andy’ego. Nie miałam pojęcia, co za dom mają, bo było ciemno, ale sama brama i sąsiedztwo robiły wrażenie.

Siedzieliśmy sobie w małym, przytulnym domku Paul’s, oni grali dobre piosenki, jedna dziewczyna na wiolonczeli, Andy na ukulele, Paul na gitarze, inna dziewczyna była odpowiedzialna za bas. Zamówiliśmy pizzę, zaprzyjaźniłam się z Paulem i dziewczynami, było bardzo fajnie. Później mieliśmy wracać do Point Loma, gdzie Andy wynajmował pokój; musiał jednak zabrać coś ze swojego starego pokoju w domu rodziców. Przed samym wejściem uprzedził mnie tylko:

– Nie zdziw się, ale ten dom jest przesadzony i megabogaty.

Weszliśmy do środka przez ogromne drzwi i ruszyliśmy szerokim korytarzem do następnym drzwi, które otwierały się jak wrota. Tam przywitali nas jego rodzice, Lisa i Steve, a ja trochę oszołomiona podałam im rękę przepraszając za plamy smaru od łańcucha rowerowego, który musiałam poprawić kilka minut wcześniej.

– Nie przejmuj się – powiedziała Lisa – napijesz się ze mną wina? Nie lubię sama pić!

Spojrzałam niepewnie na Andy’ego, bo nie wiedziałam ile dokładnie czasu mamy, podziękowałam więc i wyjaśniłam, że chyba się spieszymy. Zaczęłam rozmawiać z Lisą o moich podróżach i tak dalej, a Andy wdał się w naturalną, jak się później okazało dyskusję ze Stevem, jego tatą, na tematy związane z Gig Town (to ich wspólny pomysł i dzieło). Nagle znalazłam się w środku ożywionej, zupełnie naturalnej rozmowy z Lisą, kiedy zaproponowała więc ponownie lampkę wina, odpowiedziałam „jasne!”. Zostawiłyśmy facetów i udałyśmy się do pomieszczenia obok, gdzie Lisa pokazała mi ozdoby przygotowane na imprezę sylwestrową, którą mieli wyprawić w swoim domu. Opowiadała mi o wszystkich planach, jakie będzie jedzenie, muzyka na żywo, wzbudzając moje zainteresowanie i chęć bycia częścią tej imprezy. W końcu nie miałam żadnych planów na Sylwestra. Pokazała mi również plany wakacyjne, chciała zabrać swoją teściową do Europy, między innymi do Polski i starała się to wszystko jakoś logistycznie połączyć. Rozmawiałyśmy o wszystkim z taką swobodą, że aż sama się dziwiłam; kiedy wróciłyśmy do kuchni Steve, tata, zapytał, gdzie będę na Sylwestra.

– Chyba właśnie sama wprosiłam się na waszą imprezę! – odpowiedziałam, obiecując zachwyconej Lisie, że zrobię pierogi z kapustą i grzybami.

Stwierdziłam, że zatrzymam się w San Diego dłużej, tym bardziej, że Andy zapewnił mnie, że nie ma nic przeciwko, żebym pomieszkiwała w domu w Point Loma, że nikomu nie przeszkadzam, a miejsca jest mnóstwo. Patrząc na mnie i Lisę Steve stwierdził „po co ja pytam, wy i tak już jesteście najlepszymi przyjaciółkami”. Po godzinie w końcu pożegnaliśmy się, dostałam od Lisy herbatę na drogę i pojechaliśmy do Point Loma. Kilka przecznic od domu okazało się, że droga jest zamknięta i absolutnie nie było sposobu, by to jakoś objechać. Zapytaliśmy policjanta, o co chodzi, a on wyjaśnił nam, że miał miejsce śmiertelny wypadek i droga będzie zamknięta jeszcze przez kilka godzin (była 23:00). Musielibyśmy iść na piechotę pod stromą górę jakieś pół godziny, Andy stwierdził więc, że wracamy do domu jego rodziców. I tym sposobem wylądowaliśmy z powrotem u Lisy i Steve’a, którzy już szykowali się do snu. Lisa pokazała mi pokój jej starszej córki, która już się wyprowadziła – mogłam więc spać w jej pokoju. Ten pokój, jak każdy inny, miał swoją własną łazienkę i wszystko było tak piękne i bogate, że czułam się jak księżniczka. Pokazała mi, gdzie co jest w kuchni i nakazała brać cokolwiek, jedzenie, picie, wszystko. Wykąpałam się w cudownej łazieneczce korzystając z kosmetyków nieobecnej córki i ubrana w t-shirt z logiem Gig Town poszłam spać.

Obudziłam się rano, ogarnęłam i poszłam do kuchni, żeby zjeść śniadanie. Po drodze ugięły się pode mną kolana, kiedy to w końcu za dnia ujrzałam widok za oknem. Widok na ocean, mieniącą się w słońcu turkusową wodę, piękny basen w ich ogrodzie i zdałam sobie sprawę, że muszę być w domu milionerów.

Wzięłam z lodówki sałatkę i usiadłam na wysokim krześle przy barku otaczającym kuchnię. Pojawiły się pomoce domowe, sympatyczne meksykańskie panie, krzątające się w kuchni i sprzątające. Wkrótce potem na schodach pojawił się Steve i poprosił jedną z nich, by przyrządziła mu omlet na śniadanie. Po chwili zszedł i zasiadł z gazetą obok mnie i zajadał się swoim omletem, dziękując dziewczynie, która go przygotowała. Zapytał mnie o moje plany, a gdy powiedziałam, że mam zamiar pojechać rowerem na północ wzdłuż Highway 1, zapytał czy mam kask. Nie miałam – poprosił więc jedną z pracownic, by przyniosła mi kask z garażu. Przyniosła trzy, mogłam więc sobie wybrać – trafiłam, jak się później okazało, na kas Andy’ego z dzieciństwa. Podziękowałam i ucięliśmy sobie pogawędkę, po czym Steve zebrał się i pojechał do biura (Gig Town zakładam, ale nie jestem pewna). Chwilę później pojawiła się Lisa, czekająca na swoją osobistą trenerkę. Zapytała, co zjadłam na śniadanie i wyraźnie niezadowolona z mojego wyboru („zimną sałatkę na śniadanie? Musisz zjeść coś ciepłego!) zaoferowała mi jajka i dała chyba z pięć opcji do wyboru – „Jestem ekspertem w przyrządzaniu jajek na śniadanie” wyjaśniła i ostatecznie zrobiła dla mnie dwa tosty z wydrążonym miąższem w środku, gdzie zapiekła jajka. Siedziałam na krześle i czułam się, jakbym była w domu, gdzie moja mama robi mi śniadanie, aż zakręciła mi się łezka w oku. Dołączyła też Lindsay, młodsza siostra Andy’ego, którą poznałam wcześniej i trenerka, bardzo sympatyczna, z którą gawędziłam o proteinach, soli i innych dietetycznych cudach. Dziewczyny udały się na trening, więc pożegnałam się i udałam się w kierunku garażu, by ogarnąć mój rower. Chwilę później trenerka złapała mnie gdzieś w holu i zapytała, czy może jednak nie chcę podwózki na północ, bo ona tam jedzie później, a ja śmiejąc się podziękowałam – cały sęk w tym, że chciałam pojeździć na rowerze – powiedziała mi więc, że Lisa prosiła ją o przekazanie mi, że mam wziąć sobie tyle batonów energetycznych ile chcę i jedzenie z lodówki, i wodę. Paul pomógł mi złożyć rower i zapewnił, że mogę dzwonić jeśli „coś” i on pojedzie mnie odebrać, ma pickupa i dużo miejsca.

Oszołomiona uprzejmością i pozytywną energią tego domu ruszyłam na moją 33 milową przejażdżkę, podziwiając przydrożne plaże i przejeżdżając w drodze powrotnej przez Mission Beach, moją ulubioną dzielnicę i bulwar w San Diego.

Kilka dni później wypadała Wigilia. Jakoś wyszło, że nie miałam chęci ani planów, więc kiedy Andy zaproponował, żebym pojechała z nim na kolację z jego rodzinką (są Żydami, w Wigilię jedzą więc zamawiane chińskie jedzenie, taki nieoficjalny zwyczaj), nie miałam nic przeciwko. W ciągu dnia kupiliśmy składniki na pierogi i zjedliśmy gigantyczną porcję frytek w Five Guys, jednym z amerykańskich fast foodów. Taką miałam, trochę pogańską Wigilię w tym roku, nie przeszkadzało mi to jednak zupełnie.

Następnego dnia rano pojechałam do Los Angeles odwiedzić Connie i wróciłam dopiero na Sylwestra. Z samego rana w dzień imprezy Andy podwiózł mnie do domu rodziców, gdzie zabrałam się za robienie ciasta w pięknej kuchni z cudownym widokiem, co łagodziło ból ramion od wałkowania. Przez cały dzień wrzało od przygotowań, Lisa krzątała się, organizując wszystko, pomocnice nawijały ze mną po hiszpańsku, zaciekawione kiszoną kapustą. Lisa prosiła nas, byśmy zjadły wszystko, co możliwe, bo nie cierpi wyrzucać jedzenia, zajadałyśmy się więc owocami, łososiem i innymi cudami. Po południu moje pierogi były gotowe, wpadli rodzice Steve’a i każdy dostał po jednym do posmakowania, co poskutkowało dokładkami i zachwytami nad moim popisowym (i jedynym) polskim daniem. Z pięćdziesięciu zostało mniej niż czterdzieści, ale kto by się przejmował. Na wieczór i tak zaplanowany był katering, sushi i mnóstwo jedzenia. Wyczerpana ucięłam sobie drzemkę w starym pokoju Andy’ego, wykąpałam się i wyszykowałam na imprezę, obcinając rękawy koszulki GigTown, za którą dostawałam niezliczone komplementy w ciągu nocy.

Dojechała też Kelly, którą zaprosiłam i która żartowała, że w tak wielkim domu musimy używać GPS. Impreza zaczęła się około siódmej, przybyli goście, zaczął grać pierwszy zespół. Mimo tak bogatego domu, i atmosfera, i ludzie były bardzo na luzie – Lisa założyła inny sweter, naszyjnik i była gotowa – żadnego strojenia się czy ekstrawagancji. Z podekscytowaniem serwowała przygotowany przez siebie przysmak – wódkę ananasową, której przygotowanie zajęło 10 dni. Zatrudniona na tę okazję barmanka serwowała wszelkie rodzaje alkoholu, deska serów była najpiękniejszą i najbogatszą deską serów, jaką kiedykolwiek widziałam, wszyscy świetnie się bawili. Wraz z Kelly postanowiłyśmy wziąć kilka gadżetów i akcesoriów i wymknąć się do łazienki na sesję zdjęciową. Napstrykałyśmy kilkadziesiąt fotek i uśmiałyśmy się przy tym nieziemsko. Cieszyłam się, że akurat była w okolicy i wpadła na Sylwestra, stęskniłam się za nią.

Kiedy nadrabiałyśmy zaległości i zawzięcie gadałyśmy, niektórzy pytali nas „Jezu, ile czasu wyście się nie widziały?”

– eee… dwa tygodnie? – odpowiadałyśmy.

– A ile czasu się znałyście przed tym?

– yyy… też dwa tygodnie. Ale spędzałyśmy ze sobą 24 godziny na dobę! – dodawałyśmy w reakcji na zdumione spojrzenia. Bo wydawało się (zresztą ja też tak czuję), jakbyśmy były przyjaciółkami od lat.

W każdym razie, w pewnym momencie podano sushi i moja radość nie miała granic. No, może zadowolone pomruki ludzi, którzy skosztowali pierogów też sprawiały mi satysfakcję, ale sushi zapewniło mi pełnię szczęścia. Po około pięciu dokładkach Kelly nie mogła przestać się ze mnie śmiać. Próbowałyśmy też niesamowicie wykwintnych i pięknie wyglądających deserów – ciasteczek, babeczek, czekoladek, tiramisu… nie mogłyśmy się ruszać z przejedzenia, próbowałyśmy więc spalać kalorie tańcząc w wielkich pierzastych kapeluszach. O północy amerykańskim zwyczajem (jak w filmach) pary całowały się, a my uściskałyśmy się, ciesząc się swoim towarzystwem. Później młodzież przeniosła się do innego budynku, w którym były dwie alejki do gry w kręgle i inne cuda. Pod koniec siedzieliśmy w środku, ja podjadając schowane już do lodówki sushi i żegnając się łzawie z Lisą, Stevem i Andy, ponieważ następnego dnia musiałam być na nogach o ósmej rano.

Steve również polubił historię mojego Steve’a, czyli wędrującego płaszcza z Seattle, uśmiał się i kiedy miałam go na sobie mówił „fajny płaszcz” puszczając oczko. Dziękowałam im bez końca za gościnność i bycie tak dobrymi ludźmi, a kiedy już wybierali się do spania, Steve wcisnął mi w rękę studolarowy banknot i nie zważając na moje gorące protesty i łzy w oczach powiedział tylko „to na twoje podróże, chcę pomóc”. Wzruszona, ze łzami w oczach, ale z priorytetami w głowie zapakowałam sobie sushi do pojemnika na wynos na drogę (następnego dnia miałam jechać do San Francisco, 8 godzin w samochodzie od ósmej rano) i poszłam spać na jednej z kanap. Większość ludzi została na noc, śpiąc w różnych zakątkach domu, Kelly spała na przykład w kinie. Tak, mają swoje kino z kanapami. A co.

Rano z żalem wymknęłam się po cichu, pożegnawszy się z rozespaną Kelly, zgarniając po drodzę kawę i batoniki muesli. I oczywiście moje sushi, które zjadłam później na śniadanie i obiad.

Wiedziałam, że przede mną następna przygoda, wiedziałam też, że Kalifornia nie skradła mojego serca – nigdzie nie podobało mi się tak, jak w Seattle i Olympii, gdzie postanowiłam wrócić. Ale mogę stwierdzić z pewnością, że gdyby nie Lisa, Steve i Andy, mój pobyt w San Diego byłby beznamiętny i szybko bym o nim zapomniała. Jednak gościnność, otwartość i to, jacy byli mili, bezinteresowni, kochani i NORMALNI bez względu na swoje miliony dolarów sprawiło, że San Diego wspominam z rozrzewnieniem.

Kelly wygooglowała później ich posiadłość i okazało się, że warta jest jakieś 28 milionów dolarów. Pisałyśmy na whatsappie następnego dnia pod wieczór, kiedy to ona koczowała w kolejce do REI, najsłynniejszego sklepu z wszelkim sportowym i kempingowym wyposażeniem, który dwa razy do roku organizuje „wyprzedaż garażową”, gdzie można kupić lekko uszkodzone lub zwrócone produkty za śmieszne pieniądze.

„Nie mogę uwierzyć, że jednej nocy spałam w posiadłości milionerów, a następną noc spędzam koczując na chodniku” napisała mi i ja również nie mogłam uwierzyć w to, gdzie życie może nas rzucić. Zachwycona ich rodzinką opowiedziała, jak rano wszyscy zjedli obfite śniadanie i jak dobrze się u nich czuła, chociaż poznała ich tylko noc wcześniej. Zdecydowanie są rodziną, która potrafi być prawdziwie szczęśliwa, wychować dzieci na normalnych ludzi mimo oszałamiającego bogactwa, którego nie da się wyczuć po zachowaniu żadnego z nich. Wszystkie ich dzieci pracują, nie biorąc niczego za dane i doceniając pracę innych oraz swoich rodziców. Nie marnują jedzenia, swoich pracowników traktują z ogromnym szacunkiem i są po prostu dobrymi ludźmi.

– Ooooh, szkoda że już jutro wyjeżdżasz! – z żalem westchnęła Lisa, kiedy cała ufajdana od mąki walczyłam z ciastem na pierogi. – zabrałabym Cie ze sobą do kosmetyczki i zrobiłybyśmy sobie paznokcie!

I samej mi było trochę żal, że nie mogę spędzić z nimi więcej czasu.


Dodaj komentarz